Film  3 Grudzień 2023

Napoleon przewraca się w grobie

Napoleon przewraca się w grobie

Przybyłem (do kina), zobaczyłem (film), zwyciężyłem (z chęcią ucieczki z kina).

Zaroiło się ostatnio w Internecie od recenzji „Napoleona“, ostatniego jak na razie dzieła  Ridleya Scotta. Zdecydowana większość tychże recenzji jest, delikatnie rzecz ujmując, mało pochlebna. Moja opinia o tym filmie inna, niestety, nie będzie.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o powstawaniu tego filmu, pierwsza myśl, jaka zakiełkowała mi w głowie, to: „który okres życia Napoleona zostanie w tym filmie przedstawiony? Bo chyba nie cała jego kariera? Nie w czasie zwykle przewidzianym na film kinowy“. A jednak ziściły się moje najgorsze obawy. Dwie i pół godziny na ukazanie ponad 20 lat z życia Napoleona Bonaparte, okresu tak bardzo obfitującego w przeróżne niezwykle ważne wydarzenia, jest przedsięwzięciem całkowicie chybionym. Zapowiedziana wersja czterogodzinna filmu, obawiam się, sytuacji wiele nie poprawi. Przyzwoite ukazanie tamtych czasów, kipiącego historycznego bigosu, wymagałoby stworzenia co najmniej mini serialu. Może dziesięć dwugodzinnych odcinków by wystarczyło? A może nie... Wszak oprócz szeregu wydarzeń, które miały wpływ na karierę Napoleona, a także wydarzeń, na które Napoleon miał wpływ, obraz musiałby ukazać też jego osobowość i to nie tylko jako genialnego wodza, ale też sprawnego organizatora, zdolnego administratora, wytrawnego polityka, wreszcie po prostu człowieka ze swoimi wszystkimi ludzkimi wadami, zaletami, namiętnościami. Zadanie tak trudne, że aż graniczące z niemożliwością.

To tyle w kwestii dygresji. Mamy to, co mamy, czyli dwie i pół godziny czegoś, co nie może się zdecydować, czy ma być historycznym filmem fabularnym, czy też fabularyzowanym filmem  dokumentalnym, przy czym dzieło nie broni się w żadnej z tych dwóch wersji. Lecimy przez wydarzenia lotem błyskawicy. Zdobycie fortu w Tulonie, ciach! Upadek Jakobinów, ciach! Pacyfikacja buntu rojalistycznego, ciach! Kampania egipska, ciach! Likwidacja dyrektoriatu, ciach! Konsulat, ciach! Koronacja, ciach! I tak dalej, i tak dalej. Wydarzenia następują jedne po drugich bez ukazania jakichkolwiek istniejących pomiędzy nimi związków przyczynowo - skutkowych. Przez ekran przewalają się tłumy ludzi, a widz kompletnie nie wie kto jest kim i po co w danej scenie się znalazł. Rozpoznawalni są jedynie sam Napoleona, Józefina, Talleyrand. Są sugestie umożliwiające rozpoznanie Robespierre’a, cara Aleksandra, czy też cesarza Franciszka. W filmie dokumentalnym chociaż narrator podpowiadałby, co akurat widz dostrzega na ekranie. W „Napoleonie“ żadnych podpowiedzi nie ma. Może reżyser chciał rzec „drogi widzu, dokształć się, a następnie obejrzyj dzieło jeszcze raz“. Takie podejście popieram w całej rozciągłości. Bez choćby pobieżnego zapoznania się z historią wydarzeń tamtych czasów naprawdę trudno się połapać co się dzieje na ekranie.

Przez te wszystkie poszatkowane sceny przewija się postać samego Napoleona. Tak, słowo „przewija“ jest słowem słusznym.Nie zobaczymy bowiem butnego, agresywnego i odważnego  młodzieńca spod Tulonu. Zobaczymy tam tak samo zmęczonego życiem i zamkniętego w sobie człowieka, jak po klęsce pod Waterloo. Napoleon w obrazie Scotta nie jest kreatorem rzeczywistości. Jest zamkniętym w sobie, zagubionym, wręcz nieporadnym człowiekiem, osobą bezwolną, pchaną do różnych czynów przez osoby trzecie: matkę, Józefinę, Talleyranda i innych polityków, których identyfikacja tożsamości przerosła moje możliwości. Dodam, że na przestrzeni 20 z górą lat zarówno Napoleon, jak i Józefina pozostają niezmienni w swych aparycjach. Niby szczegół, ale patrzy się na to dziwnie.

Jednym z głównych, o ile nie dominującym wątkiem filmu jest związek Napoleona z Józefiną. Wątek tego związku jest dominujący do tego stopnia, że lepiej chyba brzmiałby tytuł „Napoleon i Józefina“. Taki tytuł sugerowałoby jednak istnienie między głównymi postaciami filmu bardzo głębokiego uczucia, a tego uczucia za nic nie daje się dostrzec. Jest za to, owszem aż nadto widoczne, pożądanie, dzikie, wręcz zwierzęce. Nie dane mi było szczegółowo zapoznać się z historią tego związku, zatem trudno mi ocenić, na ile w zgodzie z rzeczywistością historyczną został on przedstawiony na ekranie. Prawdziwy Napoleon wykorzystał liczne znajomości i kontakty Józefiny dla własnej kariery, co może, choć nie musi sugerować, że związek między nimi miał więcej wspólnego z rozsądkiem, niż uczuciem. Niewątpliwie Napoleon wykorzystał Józefinę, choć możliwe za jej pełną wiedzą i przyzwoleniem.

W kwestiach uczuciowych Napoleon również jest przedstawiony jako niezguła.To Józefina pierwsza inicjuje znajomość, to ona zdradza Napoleona, to ona go upokarza, słownie tylko, co prawda, ale jednak. On wydarł się na nią tylko raz, po odkryciu zdrady. Jednak nawet wtedy  nie jest konsekwentny i całą rozgrywkę ostatecznie wygrywa Józefina, upokarzając Napoleona. Ech..., pantoflarz.

W kilku recenzjach, z którymi się zapoznałem, na ogół pozytywnie oceniono sceny batalistyczne. Z tym zdaniem zgodzić się nie sposób. Owszem, zostały one ukazane w sposób bardzo atrakcyjny wizualnie, widowiskowo, w nowoczesnej formie i z wykorzystaniem wszelkich graficznych wodotrysków, jakie udostępnia współczesna technika. Z realizmem ówczesnego pola walki nie mają one jednakże kompletnie nic wspólnego. I tu, ostrzegam, zaczną się narzekania miłośnika militariów - szczególarza pilnie wypatrującego w filmach historycznych wszelkich nieścisłości. W filmie „Napoleon“ Ridleya Scotta mogłem sobie te wypatrywania odpuścić. Tutaj wszystko jest ahistoryczne. Sceny batalistyczne zostały w ten film wrzucone po prostu dlatego, że Napoleon dowodził w wielu bitwach i wypadałoby coś tam pokazać. Na dłuższe sekwencje batalistyczne, w opinii twórców zasłużyły jednakże Austerlitz i Waterloo. Przebieg bitew został przedstawiony kompletnie inaczej, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Scena topienia armii austriackiej w stawach pod Austerlitz na długo pozostanie w mej pamięci. W filmie ukazano ją (w każdym razie ja takie wrażenie miałem) jako punkt zwrotny całej bitwy. W rzeczywistości była to końcowa faza bitwy na drugorzędnym obszarze, wpadło tam około 300 żołnierzy i zamoczyło sobie spodnie do pasa, bo stawy były płytkie. Z lektury jednej z książek historycznych pamiętam, że po bitwie wodę ze stawu spuszczono i na dnie odnaleziono kilka dział, kilka trupów koni i trzy ciała żołnierzy austriackich. No chyba, że pan Ridley korzystał z lepszych źródeł...

Waterloo nie lepiej. Olbrzymia bitwa toczona na wielkim obszarze z udziałem kilkuset tysięcy wojska wygląda jak pomniejsza potyczka.Bitwa w wydaniu filmowym to zwykłe „kupą mości panowie!“. Nie widać tu walki w szyku, nie ma kolumn batalionowych, tak charakterystycznych dla stylu walki Napoleona, brak odczucia, że ta bitwa jest w jakikolwiek sposób przez kogokolwiek kontrolowana.Są kompletne absurdy w postaci przechwałek angielskiego „snajpera“ o możliwości odstrzelenia stojącego przed namiotem Napoleonaz karabinu skałkowego,z odległości, na którą ledwie kule armatnie dolatywały. Obawiam się, że oddanie celnego strzału z takiej broni na odległość 100 m byłoby wyczynem, a „snajper“ ów musiałby trafić z odległości bliższej kilometrowi. Idiotycznym był widok namiotów obozowych ustawionych tuż za liniami wojsk, doskonale w zasięgu strzału armatniego. Same armaty wcale nie ustawione w bateriach, tylko w jednym długim rzędzie, też nie wyglądały jak z epoki początku XIX wieku, a bardziej pasowałyby do oblężenia Częstochowy przez Szwedów. Przykro też patrzy się na Boga Wojny siedzącego samotnie w namiocie, lub stojącego pod gołym niebem. Bez map, bez żadnych pisemnych rozkazów,bez sztabu, bez marszałków i generałów, bez gońców i adiutantów. W takich warunkach poradziłby sobie tylko wyłącznie geniusz!Chłop wcale nie musiał się wysilać, nie musiał energicznie zagrzewać do walki, nie musiał pokazywać się oddziałom ku zwiększeniu morale wojska. Wystarczyło, że machnął ręką, a rzeczy działy się same. No i ten pokaz odwagi pod Waterloo, gdzie pognał z szablą, czy innym pałaszem w dłoni do szarży, jak jakiś podrzędny kawalerzysta.

Ja rozumiem, że to film o Napoleonie, a nie o jednej bitwie i że czas ekranowy był limitowany, ale można było to jakoś inaczej rozwiązać, mniej biednie. Można było skupić się na kluczowych, ale rzeczywistych elementach bitwy, można było pokazać gorączkowe prace sztabu, a samą bitwę oglądaną przez Napoleona z dalszej perspektywy. No ale wtedy nie byłoby ochów i achów z efektów wizualnych...

Może już dość znęcania się. Kto chętny do obejrzenia, jak mogła wyglądać prawdziwa bitwa w czasach napoleońskich, niechaj obejrzy sobie „Waterloo“ Bondarczuka z roku 1970. Już nawet nie chodzi o wysoką realność przedstawianych zdarzeń, bo wiem, że czasy nie te i z groszem każdy twórca liczyć się musi, ale litości, tę całą batalistykę można było nakręcić inaczej.

O pozytywach krótko: świetne stroje, scenografia i rekwizyty, dobra praca kamery. Filtr sprawiający, że wszystko jest szaro-bure i wyprane z kolorów miał chyba dać efekt artyzmu, a psuje tylko klimat realizmu, którego w tym filmie i tak jest jak na lekarstwo.

W mojej ocenie całość wypada słabo, jednak mimo wszystko polecam obejrzeć i się przekonać, czy nie przesadzam z oceną. Osobiście znam dwie osoby, którym film się podobał. To są młode osoby... Uczyć się historii z tego filmu szczerze odradzam.

Admin
Admin

Copyright © 2023 TRZCINOWISKO. All Rights Reserved | Powered by Bludit | Theme by BlThemes